![]() |
||
![]() "Battlefield" - pole bitwy - tytuł krótki, ale i treściwy, bezbłędnie przekazujący intencje szwedzkiego studia DICE. Dawno temu jego ambicją było stworzenie wirtualnego pola walki, na którym oddziały piechoty wcale nie byłyby najważniejsze, a zastępy czołgów dodatkowo pilnie obserwowaliby śmigający w powietrzu piloci. W tym roku z tytułu gry zniknął podtytuł "Bad Company", jego miejsce zajęła cyfra 3, sugerująca koniec wygłupów. Jaki jest więc "nowy" Battlefield? Zejście ze ścieżki wytyczonej przez dwie poprzednie części serii najmocniej widać w trakcie kampanii dla jednego gracza. Zniknęła cała luzacka otoczka tworzona do spółki przez rubaszne żarty (w polskiej wersji opowiadane m.in. przez Cezarego Pazurę) i scenarzystów, którzy nie silili się na zbytnią powagę, tworząc oddział złożony z prześmiesznych i pozornie niepasujących do siebie indywiduów, których przekomarzania nadawały blasku nieszczególnie emocjonującej rozgrywce. „Singiel” i tak był zaledwie uzupełnieniem głównego dania - rozgrywki wieloosobowej. W tym roku zanosiło się na to, że DICE ma ochotę na podbicie stawki i zafundowanie graczom prawdziwej żołnierskiej opowieści z bliskowschodniego frontu. Nie wyszło, a temu, co poszło nie tak, poświęciłem już osobny artykuł. Widząc jak DICE szamocze się i nijak nie potraf zaprząc oskryptowanych, z góry zaplanowanych akcji do stworzenia emocjonującej przygody, nabrałem nowego szacunku dla ludzi odpowiedzialnych za misje w serii „Call of Duty”. Tam sprawa jest jasna - chodzi o pędzącą akcję, przyśpieszającą pompowanie do żył kolejnych dawek adrenaliny. Raz wychodzi lepiej, raz gorzej, ale nudzić się nie sposób. W „Battlefield 3” projektanci zafundowali nam nieprzyjemny „rozkrok” pomiędzy ich ambicjami a umiejętnościami. Ograniczyli wolność gracza, wrzucając go w ciasne korytarze (inaczej niż w „Bad Company 2”, gdzie mieliśmy sporą dowolność), ale kompletnie nie wykorzystali potencjału, jaki idzie za możliwością precyzyjnego zaplanowania atrakcji na jedynej dostępnej dla gracza drodze. Pomimo tego, że gra żongluje postaciami i kilkakrotnie wrzuca nas również za stery czołgu, czy do kabiny myśliwca (tu tylko raz, w dodatku to nie my pilotujemy!), z kolejnych misji wieje nudą. Nie pomaga też pełna ogranych motywów fabuła, w której uganiamy się za terrorystą, będącym nowym właścicielem bomb atomowych i zagrażającym zachodnim cywilizacjom. Autorzy jako inspiracje dla kampanii wskazywali film „Hurt Locker” i serial „Generation Kill”. Wstyd, bo oba tytuły skupiały się przede wszystkim na życiu na froncie, ciągłym napięciu, a serial dodatkowo potrafił pokazać, jak przeprowadza się militarne operacje na Bliskim Wschodzie. Na to samo liczyłem w grze, a dostałem kilkanaście niby-powiązanych ze sobą misji, które jednak nie składają się ani na ciekawą opowieść, ani na godne zapamiętania przeżycie. Kampanię (całą grę zresztą też, ale w trakcie misji jest to najbardziej widoczne) mogę pochwalić jedynie za fantastyczne spolszczenie. Tym razem w nagraniach wzięli udział aktorzy mniej znani szerokiej publiczności, ale spisali się genialnie, dzięki czemu „Battlefield 3” dołącza do wąskiego grona gier, w które grałem bez ciekawości, czy w oryginale brzmiały lepiej. Tłumacze nie ugrzeczniali żołnierskiego języka, więc nie brakuje ani słów na „k” czy „ch”, ani wypominania, że czyjaś matka nie była zbyt cnotliwa. Spolszczenie trzyma się jednak daleko od rynsztoka, nikogo nie poniosła fantazja, dzięki temu słuchając rozkazów i komunikatów, czujemy się jak w prawdziwej wojennej zawierusze. Trochę zdziwił mnie jedynie fakt, że o ile kwestie żołnierzy amerykańskich słyszymy po polsku, o tyle w kilku misjach, w których wcielamy się w wojaków innej narodowości, pozostaje nam czytanie napisów. Co dwie głowy...Dużo lepiej gra spisuje się w trybie kooperacji, w którym dwóch graczy ma do zaliczenia krótkie zadania. Pierwsze wrażenie nie jest ciekawe, bo misja otwierająca zabawę to pozbawione krzty finezji prucie do wrogów pojawiających się z różnych stron świata. Później jest lepiej - gracze wcielą się w obsługę bojowego śmigłowca (pilot+strzelec), w speców od mokrej roboty, którzy nie mogą wzniecić alarmu (tzn. mogą, ale przeciwników będzie dużo więcej), a także w duet snajperski w misji, w której odpowiednie dzielenie się celami jest kluczem do uratowania zakładników. Jest różnorodnie, jest ciekawie i naprawdę emocjonująco. Nawet etapy polegające na prostym wystrzelaniu przeciwników mają swoje ciekawsze momenty. Zabawa nie starcza może na szalenie długo (jakieś 4 godzinki, jeśli chcecie mieć komplet Osiągnięć/Trofeów), ale nie warto przechodzić obok niej obojętnie. Nawet przy pełnej świadomości, że „Battlefield” to przecież wieloosobowa wojna, toczona od rana do nocy na serwerach. Zbyt znajome widokiOdpalając pierwszy mecz w „Battlefield 3”, nie szykujcie się jednak na potężne uderzenie nowej jakości. Przynajmniej jeśli mieliście możliwość pogrania w sieci w któreś „Bad Company”. Niby gra jest sequelem mającego na karku sześć lat „Battlefield 2” i śmiga na zupełnie nowym silniku, ale... nie rzuca się to w oczy tak mocno, jak byśmy chcieli po spędzeniu mnóstwa godzin w drugim Bad Company. Troszkę szkoda, choć trudno przecież mieć do DICE pretensje, że nie zmienia czegoś, co w opinii wielu graczy było bliskie geniuszu. Nie po to szlifowano do granic możliwości Frostbite Engine, który umożliwia symbiozę walk piechoty, sprzętu zmechanizowanego i śmigłowców (w „BF3” doszły samoloty, ale o tym za chwilę) na olbrzymich mapach, by rezygnować ze swoich zdobyczy. Problem w tym, że trudno nie ulec wrażeniu, że autorzy obiecali nam więcej, niż potrafili rzeczywiście wrzucić na płytkę.
|
|
|
![]() |